wtorek, 8 maja 2012

W tamtym roku - szpitalnie.

- W znieczuleniu miejscowym? - dziwimy się z panią Zdzisią.
Trochę trudno nam zrozumieć, że raka piersi tak się operuje. Cóż, jesteśmy tylko pacjentkami. Zapewne lekarze wiedzą co robią.
 Rano wyczytują nas i jeszcze trzy inne kobiety z oddziału. Kulimy się w obowiązkowych szlafrokach - mamy wyglądać domowo, w niedomowych warunkach. Ruszamy za prowadzącą nas pielęgniarką.  Poczekalnia przed drzwiami USG. Ciche rozmowy pacjentek - której co mają robić i czy do założenia "kotwicy" znieczulają?  Stoimy, obserwowane przez ludzi, którzy przyszli na badania. Po nich wrócą do swoich domów. Jesteśmy za niewidzialną barierą dla nich, oni dla nas również. Należymy do innych światów. Oni zanurzeni w dziecięcych wywiadówkach, sprawach do załatwienia, planach na pojutrze. Co zrobić na obiad, we wtorek zebranie w pracy, Maćkowi trzeba kupić buty na "Wuef", Julce strój kąpielowy, bo z tamtego już wyrosła...        
Nasze bycie jest mniej skomplikowane. Czy kolacja o kretyńskiej godzinie 17.30 będzie równie niesmaczna, co śniadanie? Czy syn znajdzie czas na odwiedziny matki w szpitalu? Czy trzeba będzie amputować całą pierś, czy tylko fragment - i co właściwie jest "lepsze"? Czy szpitalny bar, gdzie można kupić czasopismo, rzeczywiście zamykają o 15-tej?
Jak się okazuje "kotwicę" zakładają bez znieczulenia. Guz do operacji trzeba oznaczyć. Przez USG się go "namierza", po czym, jednocześnie wbija sporą igłę, przypominającą raczej szydełko, która musi dotrzeć do nowotworu. Jeśli jest umiejscowiony głęboko, trzeba dłużej się do niego przebijać. Gmeranie grubą igłą -bo "poszło nie w tą stronę" - wreszcie dobiega końca, teraz już tylko pozostaje wpuszczenie elastycznego drutu, mającego, jak nić Ariadny doprowadzić błądzących do miejsca przeznaczenia.
Wychodzimy obolałe z wystającymi z piersi końcówkami drutów, podklejonymi do ciał. Jakoś przestajemy być ciekawskie i rozmowne.

        To irracjonalne, bo przecież nie jestem święta, a czuję zapach palonego ciała. Własnego. 
 Tego typu przeżycia kojarzyły mi się dotychczas z mękami w żywotach męczenników. Całe szczęście do tego mi daleko.  Jestem tylko człowiekiem. Ale jednak to dziwne uczucie. Leżę i skwierczę na stole. 
 Nade mną dwoje młodych lekarzy. Niestety, znieczulenie miejscowe nie dociera wgłąb, więc co jakiś czas, kiedy "ryjący we mnie" posuwają się dalej, zdecydowanie czuję co robią. Są bardzo niezadowoleni, że zużywam im środek znieczulający. Przecież to kosztuje, no i nic nie zostanie do zaoszczędzenia z "przydziału" na mnie. Najwyraźniej zachowuję się niepoprawnie, odczuwając palący ból. Powinnam przestać. Strofowanie mnie jednak niewiele daje. Leżę i niegrzecznie odczuwam.   Już nie myślę, czemu znieczulenie jest miejscowe, skoro guz zlokalizowano bardzo głęboko, prawie na żebrach... chcę tylko zakończenia operacji. W takich sytuacjach, zegar złośliwie spowalnia.

-Nie, nie tak! To się robi inaczej. Czekaj, pokażę ci... - słyszę nad sobą.
Prawdopodobnie nietaktem byłoby zapytanie, czy to ich pierwsza taka operacja, więc staram się zająć myśli czym innym. Wybór jest niewielki - niezadowolone twarze lekarzy, zielone kafelki, sufit... Jedyny ciekawy obiekt, to lampa nade mną. W jej odbiciu przynajmniej coś się dzieje. Widzę siebie, jak w lustrzanym odbiciu, a konkretnie, to, co robią lekarze. Obserwuję przebieg operacji.   Okazuje się, że mam całkiem pojemny biust, choć przecież zawsze byłam bardziej płaska niż inne dziewczyny. Przez rozcięcie można wepchać w tę płyciznę przeróżne gaziki, szczypce, a nawet prawie całą rękę. I wszystko się mieści. Żmudna, niemal górnicza praca trwa nadal. Krwawię, jak wieprzek, więc napychają mnie tymi gazikami, a następnie wypalają drogę wgłąb mnie.  Podobno jestem strukturalnie skało-podobna. Z tego powodu, chyba też powinnam czuć się winna. Przysparzam innym wiele trudu.
Nadal irracjonalnie skwierczę, gdy dwójka młodych adeptów medycyny, po drucianej nici wędruje - milimetr, po milimetrze - napotkać przeznaczonego im do unicestwienia Minotaura na końcu drogi.

Nareszcie. Skończyło się. Wiozą mnie - obowiązkową głową do przodu - na oddział. Ze szczęścia, mogłabym wyściskać nawet najwredniejsze postacie w okolicy, bo wreszcie zakończył się palący ból i mdlący swąd palonego własnego ciała.
Na sali kilka obolałych kobiet. Po jakimś czasie dopiero wychodzimy sobie naprzeciw, zaczynając rozmowy. Pani Zdzisia, jak się okazało, jest męczennicą o wytrzymałości godnej świętego.
- Ze dwa razy podali to znieczulenie, a potem już nic. - opowiada, krzywiąc się z bólu, wsparta na poduszce.
-I nie bolało pani? - dziwi się obszerna i bardzo cielesna pani Teresa.
-A pewnie, że bolało, ale co ja będę im głowę zawracać. Czasem bolało tak strasznie, że myślałam, że nie wytrzymam i poproszę, o to znieczulenie, ale zacisnęłam zęby i dałam radę.- kobieta jest z siebie zadowolona.Wytrzymała.

 Zapada wieczór. Teraz wszystkie jesteśmy obolałe, ruchy mamy niezgrabne i powolne.
Szurając kapciami z workiem krwi i limfy, kolejne kobiety wyruszają na pierwszy spacer. Korytarz wtedy wydaje się być bardzo długi.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz