czwartek, 27 września 2012

Pod koniec dnia

Zachodzi już słońce. Kolejny dzień, kończąc się, prezentuje całą paletę barw. Ołowiane chmury ze złoto-mandarynkową, lub malinową otoczką. Pąsy, róże, seledyny i lazury. Podsumowanie dnia wymaga od nieba prezentacji wszelkich dostępnych kolorów. Tak różnych, jak skrajne były emocje ludzkie tego dnia. Smutki, radości, kolejne przegrane i nowe nadzieje.
  Czy można drugi raz przejść nad przepaścią, nie wpadając w nią?   Czy śmierć łaskawie udaje, że nie dostrzega, kiedy znów próbuje się skradać obok niej? Człowiek chciałby chełpić się wiarą, że ją przechytrzył, ale tak naprawdę przypominamy dzieci bawiące się w chowanego z dorosłymi. Gdyby nie ich wyrozumiałość i takt, które nakazują udawać, że nie widzą naszych niezdarnych starań, by być niezauważalnymi - już dawno by nas odnaleziono.    Jesteśmy właśnie takimi dziećmi wobec śmierci. Zasłaniamy rękoma oczy i wydajemy się sobie nieuchwytni.

Dokąd idziemy

Wiatr nad morzem nie tyle - szarpie poły kurtek, płaszczy, szaliki, podrywa włosy do tańca fal, uderza w twarz drobinami piasku i kroplami wody, ale - co istotniejsze - wiatr nadmorski szarpie przede wszystkim duszę. Zrywa osłony zastawiane przez umysł, pokazuje, że poszukiwania "praktycznych wyjść" z sytuacji, liczenie, że mamy w kieszeni - nie tylko pieniądze, ale i własną sytuację - jest śmieszne. Jeden "powiew życia" i już nic nie pozostaje oczywiste. Stoję. Stoimy we 4 na cyplu.   Wspomnienie o poecie, przeczytane w pociągu, obudziło we mnie coś, co nie wiadomo kiedy przysypał gruz przewartościowań w życiu. A jednak, zawsze gdzieś tam - było, jest i mam nadzieję, że będzie.

wtorek, 8 maja 2012

Jak to jest...

Jak to jest, że wszystkie ulepszenia, wymyślone przez cywilizację pomocne usprawnienia, powodują głównie to, że ludzie odsuwają się od siebie. Pozornie zacieśniamy więzy poprzez fora, portale, telefony, wszech-dostępną możliwość komunikacji, ale struktura takich znajomości przypomina wydmuszkę. Z zewnątrz wydaje się pełna, w środku jest pusta, a jedyna prawdziwa "warstwa", to cienka, krucha, łatwa do zniszczenia powierzchnia złożona z małej ilości prawdy, rozcieńczonej iluzją. Jak naleśnik, który robimy z ciasta coraz bardziej rozcieńczanego wodą, żeby starczyło dla większej ilości chętnych. Swoją przejrzystością przypomina bardziej pergamin i - niestety - smakiem również.
Uskarżamy się na swoje osamotnienie, nosimy je ze sobą do lekarzy, psychologów, zagłuszamy na różne sposoby - a przecież cały wysiłek cywilizacyjny - właściwie jego skutki uboczne - prowadzą do jeszcze większej separacji ludzi od siebie.  Wysyłamy sobie puste zdania, deklaracje, które nic nie kosztują, dzielimy się obrazkami, obdarowujemy słowem, komentujemy, opisujemy... przypomina to usilne zagłuszanie potrzeby "prawdziwego" kontaktu z drugim człowiekiem. Leczymy swoje depresje tabletkami, chodzimy na sesje z terapeutami, zamiast spotkać się z przyjaciółmi. Twierdzimy, że brakuje nam czasu, przesiadując godzinami na portalach społecznościowych. Przedkładamy świat wirtualny nad żywą materię. Przesyłamy sobie uściski, których nikt nigdy nie poczuje, siedząc samotnie w swoich pokojach, udajemy, że wspólnie pijemy kawę.
    Nie spotykamy się już ze znajomymi, usprawiedliwiając to nadmiarem obowiązków, których sami sobie dodajemy. A przecież dawniej wszyscy mieli ich podobną ilość. Wcześniejsze pokolenia również chodziły do pracy, wychowywały dzieci, miały obowiązki. Wówczas nawet nie śniły im się usprawnienia, które mamy obecnie, oczekujące tylko na nasze skinienie. Liczba posiadaczy samochodów była mniejsza, komunikowanie się wtedy - patrząc z obecnego punktu widzenia - to coś niewiarygodnie trudnego. Telefon był jeden, najczęściej u sąsiada, na poczcie, ewentualnie w okolicach bloku, w którym się mieszkało. Rozmowa "błyskawiczna" z kimś w innym mieście, to całodobowe oczekiwanie na połączenie. Listy na papierze, wymagały wysiłku napisania ich. Kartki z życzeniami oczekiwały na treść - gdy tymczasem dziś, wystarczy się podpisać pod słowami ułożonymi przez zupełnie obcą osobę - co oczywiście ma wyrażać nasze prywatne, osobiste odczucia i życzenia posyłane bliskim.
Jednak, mimo tylu braków możliwości, przerażającego obecnie mnóstwa ograniczeń, ludzie potrafili poświęcić sobie nawzajem czas, nie cenili go ponad spotkanie z drugim człowiekiem. Umieli spędzać razem - w czasach lepszych, czy gorszych - wieczory, poranki przy kawie, czy soboty.   Razem - bawili się, śmiali, smucili, wspierali, czy też, po prostu - byli.

Czy nie warto byłoby zacząć?
Mimo obaw odrzucenia, czy oporów, że się wygłupimy, mimo wygodnego mówienia sobie, że nam się "nie chce", co tak naprawdę cicho nas uwiera w bok i zamyka samych w sobie.
Może da się jeszcze powrócić, do spędzania czasu z przyjaciółmi, znajomymi, bliskimi nam ludźmi - tak po prostu, zwyczajnie.

W tamtym roku - szpitalnie.

- W znieczuleniu miejscowym? - dziwimy się z panią Zdzisią.
Trochę trudno nam zrozumieć, że raka piersi tak się operuje. Cóż, jesteśmy tylko pacjentkami. Zapewne lekarze wiedzą co robią.
 Rano wyczytują nas i jeszcze trzy inne kobiety z oddziału. Kulimy się w obowiązkowych szlafrokach - mamy wyglądać domowo, w niedomowych warunkach. Ruszamy za prowadzącą nas pielęgniarką.  Poczekalnia przed drzwiami USG. Ciche rozmowy pacjentek - której co mają robić i czy do założenia "kotwicy" znieczulają?  Stoimy, obserwowane przez ludzi, którzy przyszli na badania. Po nich wrócą do swoich domów. Jesteśmy za niewidzialną barierą dla nich, oni dla nas również. Należymy do innych światów. Oni zanurzeni w dziecięcych wywiadówkach, sprawach do załatwienia, planach na pojutrze. Co zrobić na obiad, we wtorek zebranie w pracy, Maćkowi trzeba kupić buty na "Wuef", Julce strój kąpielowy, bo z tamtego już wyrosła...        
Nasze bycie jest mniej skomplikowane. Czy kolacja o kretyńskiej godzinie 17.30 będzie równie niesmaczna, co śniadanie? Czy syn znajdzie czas na odwiedziny matki w szpitalu? Czy trzeba będzie amputować całą pierś, czy tylko fragment - i co właściwie jest "lepsze"? Czy szpitalny bar, gdzie można kupić czasopismo, rzeczywiście zamykają o 15-tej?
Jak się okazuje "kotwicę" zakładają bez znieczulenia. Guz do operacji trzeba oznaczyć. Przez USG się go "namierza", po czym, jednocześnie wbija sporą igłę, przypominającą raczej szydełko, która musi dotrzeć do nowotworu. Jeśli jest umiejscowiony głęboko, trzeba dłużej się do niego przebijać. Gmeranie grubą igłą -bo "poszło nie w tą stronę" - wreszcie dobiega końca, teraz już tylko pozostaje wpuszczenie elastycznego drutu, mającego, jak nić Ariadny doprowadzić błądzących do miejsca przeznaczenia.
Wychodzimy obolałe z wystającymi z piersi końcówkami drutów, podklejonymi do ciał. Jakoś przestajemy być ciekawskie i rozmowne.

        To irracjonalne, bo przecież nie jestem święta, a czuję zapach palonego ciała. Własnego. 
 Tego typu przeżycia kojarzyły mi się dotychczas z mękami w żywotach męczenników. Całe szczęście do tego mi daleko.  Jestem tylko człowiekiem. Ale jednak to dziwne uczucie. Leżę i skwierczę na stole. 
 Nade mną dwoje młodych lekarzy. Niestety, znieczulenie miejscowe nie dociera wgłąb, więc co jakiś czas, kiedy "ryjący we mnie" posuwają się dalej, zdecydowanie czuję co robią. Są bardzo niezadowoleni, że zużywam im środek znieczulający. Przecież to kosztuje, no i nic nie zostanie do zaoszczędzenia z "przydziału" na mnie. Najwyraźniej zachowuję się niepoprawnie, odczuwając palący ból. Powinnam przestać. Strofowanie mnie jednak niewiele daje. Leżę i niegrzecznie odczuwam.   Już nie myślę, czemu znieczulenie jest miejscowe, skoro guz zlokalizowano bardzo głęboko, prawie na żebrach... chcę tylko zakończenia operacji. W takich sytuacjach, zegar złośliwie spowalnia.

-Nie, nie tak! To się robi inaczej. Czekaj, pokażę ci... - słyszę nad sobą.
Prawdopodobnie nietaktem byłoby zapytanie, czy to ich pierwsza taka operacja, więc staram się zająć myśli czym innym. Wybór jest niewielki - niezadowolone twarze lekarzy, zielone kafelki, sufit... Jedyny ciekawy obiekt, to lampa nade mną. W jej odbiciu przynajmniej coś się dzieje. Widzę siebie, jak w lustrzanym odbiciu, a konkretnie, to, co robią lekarze. Obserwuję przebieg operacji.   Okazuje się, że mam całkiem pojemny biust, choć przecież zawsze byłam bardziej płaska niż inne dziewczyny. Przez rozcięcie można wepchać w tę płyciznę przeróżne gaziki, szczypce, a nawet prawie całą rękę. I wszystko się mieści. Żmudna, niemal górnicza praca trwa nadal. Krwawię, jak wieprzek, więc napychają mnie tymi gazikami, a następnie wypalają drogę wgłąb mnie.  Podobno jestem strukturalnie skało-podobna. Z tego powodu, chyba też powinnam czuć się winna. Przysparzam innym wiele trudu.
Nadal irracjonalnie skwierczę, gdy dwójka młodych adeptów medycyny, po drucianej nici wędruje - milimetr, po milimetrze - napotkać przeznaczonego im do unicestwienia Minotaura na końcu drogi.

Nareszcie. Skończyło się. Wiozą mnie - obowiązkową głową do przodu - na oddział. Ze szczęścia, mogłabym wyściskać nawet najwredniejsze postacie w okolicy, bo wreszcie zakończył się palący ból i mdlący swąd palonego własnego ciała.
Na sali kilka obolałych kobiet. Po jakimś czasie dopiero wychodzimy sobie naprzeciw, zaczynając rozmowy. Pani Zdzisia, jak się okazało, jest męczennicą o wytrzymałości godnej świętego.
- Ze dwa razy podali to znieczulenie, a potem już nic. - opowiada, krzywiąc się z bólu, wsparta na poduszce.
-I nie bolało pani? - dziwi się obszerna i bardzo cielesna pani Teresa.
-A pewnie, że bolało, ale co ja będę im głowę zawracać. Czasem bolało tak strasznie, że myślałam, że nie wytrzymam i poproszę, o to znieczulenie, ale zacisnęłam zęby i dałam radę.- kobieta jest z siebie zadowolona.Wytrzymała.

 Zapada wieczór. Teraz wszystkie jesteśmy obolałe, ruchy mamy niezgrabne i powolne.
Szurając kapciami z workiem krwi i limfy, kolejne kobiety wyruszają na pierwszy spacer. Korytarz wtedy wydaje się być bardzo długi.   

niedziela, 6 maja 2012

Stojąc u progu

Patrzę w lustro. Czy da się rozpocząć wszystko na nowo?
Przede mną kobieta, którą jestem i nie jestem.
Tyle już było. Ile jeszcze będzie?

Być może to czas jakiegoś podsumowania, by później zamknąć kolejne drzwi i - jeśli się da - wyruszyć w "nowe".

Byłam już tyloma osobami, a tym samym, sobą.
Byłam wspierającą i wspieraną, idealistką, obrończynią idei, naiwnie wierzącą w cudze słowa, byłam pesymistką pogrążoną w ciemnej otchłani, niecierpliwą, zapalczywą dziewczyną, dla której czarne to czarne, a białe, białe, ale i cierpliwą pacjentką spędzającą miesiące w szpitalach, wyrozumiałą dla cudzych zachowań słuchaczką. Byłam odważną pięciolatką i zalęknioną uczennicą podstawówki uciekającą od rzeczywistości w ciepłe bezpieczeństwo kraju fantazji. Balansowałam na granicach, jak na nastolatkę przystało, uczyłam się życia.
Poznałam czym jest ból, strach, choroba, otarcie o śmierć, głód, rozpacz, osamotnienie, tęsknota, niechęć... wiem, czym jest też cudowne spełnianie się marzeń, przejście z dna studni beznadziei w nieograniczoną radość, wiem, czym jest bezpieczeństwo i miłość...
To wszystko, w porównaniu do życia, to tak niewiele.
Dawni przyjaciele odchodzą, wszystko się zmienia. Co wydawało się oparciem, samo teraz oparcia potrzebuje...

 Możliwe, że to czas na podjęcie nowej drogi.